Jak AirPodsy zmieniły moje życie

AirPods Pro z customowym grawerunkiem.

Nie jestem zero waste’owcem, ale staram się zużywać rzeczy do końca. Zanim kupiłem iPhone’a, przez lata miałem Samsungi. Mój ostatni Galaxy S7 Edge służył mi tak dobrze i długo, aż padła mu płyta główna. Podobnie sytuacja wyglądała ze słuchawkami. Przez lata miałem jedną parę nausznych Panasoników. Pałąki klejone super glue wielokrotnie, obicie gąbek słuchawek całkowicie zdarte. Nadszedł czas na zmianę.

Lista wymagań była następująca: muszą być bezprzewodowe, posiadać system aktywnego tłumienia, mieć dobrej jakości mikrofon, automatycznie przełączać się pomiędzy rozmowami a muzyką, zapewniać mi spokój, jeżeli chodzi o czas działania i być douszne. Nauszne nie sprawdzały się na siłowni, zimą ciężko je zmieścić pod kapturem, no i cała barberska robota szła w pizdu, jak zakładałem je parę minut po opuszczeniu salonu.

Nie chciałem AirPodsów pierwszej generacji, bo wyglądały jakby ktoś ujebał im kabel. Po prostu słuchawka bez kabla. Coś mi w tym dizajnie nie pasowało. Jest masa innych “bulletów” dousznych na rynku, ale mają problem z odprowadzaniem ciśnienia, które się gromadzi w uchu przy włączonym systemie aktywnego tłumienia. A wiadomo, że zdrowie, rzecz najważniejsza. Tym bardziej, że i tak lata grania w metalowych zespołach zniszczyły mi słuch. Mając to na uwadze, nie chciałem już na własne życzenie niszczyć go bardziej.

Najbliższa konkurencja, to – jeżeli się nie mylę – Sony WF-1000XM3, ale mają braki chociażby w postaci case’a, który nie jest ładowarką, więc co z tego, że oferują 2.5 godziny słuchania więcej, jak bez źródła zasilania po 6 godzinach jesteś w dupie.

Do rzeczy. Jak AirPodsy zmieniły moje życie? Może opiszę Wam najpierw w skrócie jak wyglądał mój dzień roboczy w erze BA (Before AirPods).

BA. Wychodzę z klatki bez słuchawek. Lubię posłuchać miasta. Po chwili, gdy zbliżam się do przystanku tramwajowego, wiem, że już pora. Szum samochodów, stukot tramwajów, gadający ludzie. Zakładam swoje Panasoniki. Carnifex, Black Tongue, Distant. Deathcore z rana, na pobudzenie – super. Death metal nie zawsze się sprawdza, często się zlewa z szumami z zewnątrz. Deathcore wymiennie z rapem. Pro8bl3m, stary Dre. Zazwyczaj po tramwaju ucieka mi autobus, więc mam jeszcze kwadrans na delektowanie się muzyką – ciężką, bądź też z getta. W autobusie, jak jest miejsce – czytam. Na playlistę wjeżdża Bohren und der Club of Gore. Jak się siedzi przy silniku, z tyłu, trzeba dać głośniej. Zawsze jestem powyżej czerwonej linii głośności. Volume up i słyszę wyraźny dzwięk “pip” – “Marek, przekraczasz zdrowy poziom głośności”. Klikam jeszcze raz i jeszcze raz. Okej, nie słychać silnika. W drodze z autobusu do fabryki rozpędzam się znowu deathcorem. Jestem. Firma wita. Przy pracy przy biurku muzyka dynamiczna, obowiązkowo bez wokali, żadnych śpiewów, tekstów – nic, o co umysł może się zaczepić. Dla mnie najlepiej sprawdza się playlista minimal techno, Boris Brejcha, Booka Shade… I tak cały czas słyszę, co się dzieje w open spejsie. Jestem w stanie brać udział w dyskusji nie wyłączając słuchawek. No może nie brać udział, ale udzielać konstruktywnych odpowiedzi i zadawać proste pytania. Podróż do domu na tych samych zasadach co do firmy. Wieczorem siłownia. Szum maszyn, odgłosy biegania po bieżniach, rowerki, wiosłowania, etc., generalnie chaos – volume up, up, up. Tutaj najlepiej sprawdza się ponownie deathcore, death metal. Sewer Dwellers – super, krakowska kapela, polecam. Pocę się, mój pot wsiąka w gąbkę w słuchawkach. Wyschną, ale jutro rano założę je znowu. Z moim potem, zaschniętym. Dobrze, że nie śmierdzą. Na dzisiaj koniec. Słuchawki na półkę.

A jak jest teraz? AA (After Airpods).

AA. Dochodząc do przystanku tramwajowego zakładam AirPodsy. Stojąc na pasach, czekając na zielone, włączam system aktywnego tłumienia. Zaczyna się magia. Świat wokół mnie przestaje istnieć. Unoszę się 30 cm ponad chodnikiem. Czuję się jak w niemym filmie. Widzę ludzi, samochody, rowery, matki z dziećmi, lecz nie słyszę nic. Za każdym razem wielki uśmiech. Niedowierzanie. Ludzie się pewnie patrzą jak na wariata. Spływa to po mnie. Playlisty > “lofi hip hop radio – beats to relax/study to” > Play. Lekki jak piórko i spokojny dojeżdżam do Bitwy. 136 znowu uciekło. Nie wkurwia mnie to już. Po kwadransie podjeżdża następny. Siadam z tyłu i wyjmuję książkę. Że siedzę koło silnika orientuję się dopiero, jak muszę wyjąć jedną ze słuchawek, bo ktoś się o coś pyta – automatycznie włączyła się pauza, a muzyka ruszyła, gdy włożyłem słuchawkę z powrotem do ucha. Playlisty nie zmieniam. Książkę przy lofi czyta się super. Warunek no-lyrics jest spełniony. Nie muszę się nakręcać w drodze do firmy z przystanku, nie czuję takiej potrzeby. Jestem spokojny i zrelaksowany. Cały dzień na open spejsie nie zmieniam plejlisty. Nie muszę nic zagłuszać, jest mi dobrze. Nie słyszę podświadomie wszystkich rozmów wokół mnie, więc nie biorę mimochodem w nich udziału. Łatwiej jest mi skupić się na pracy. Mam wrażenie, że robię więcej. Wieczorem siłownia. To takie dziwne uczucie być w tak energetycznym miejscu z włączonym systemem aktywnego tłumienia. Wręcz abstrakcyjne. Lofi w tym przypadku daje efekt podobny do Dolly Zoom. Jak potrzebuję czegoś szybszego, Sewer Dwellers stają na wysokości zadania. Kończymy dzień. Pchełki do pudełeczka. Pudełeczko na półeczkę.

Moje życie stało się lepsze. Nie chcę wracać do czasów BA. Może za rok napiszę, jak się na nich zawiodłem, albo, że baterie szybko straciły żywotność. Może, nie wiem. Na razie nie potrafię znaleźć słabych stron. Nie jestem audiofilem, bo oni mogą mieć inne zdanie. Dla mnie jakość i przenoszone pasma są wystarczające. Najważniejsze jest to, że dały mi spokój. Jestem innym człowiekiem.